Praca w urzędzie
Już kiedyś mówiłam, że chciałabym pracować w urzędzie. Bez różnicy w jakim. Po naszych ostatnich perypetiach, chciałabym tam pracować jeszcze bardziej. Chyba zacznę szukać wolnego etatu w okolicy. Pewnie zastanawiacie się, o co mi chodzi. Pisałam wcześniej, że mieliśmy odebrać zmienione warunki zabudowy. Miały właściwie być w środę, ale tego dnia nie mieliśmy czasu. Umówiliśmy się na czwartek. Grzecznie się stawiłam, słyszę: "Proszę przyjść za pół godziny." Poszłam na zakupy. Wiadomo, że jak kobieta rusza do sklepu, w dodatku z w miarę pełnym portfelem, to zajmuje jej to trochę czasu Po tym czasie wracam do urzędu i co słyszę? "Proszę przyjść przed 15, jesze wójt musi podpisać dokumenty." Pojechałam do domu lekko poddenerwowana. Przed 15 wróciłam: "Wójta nie ma. Spyta pani w sekretariacie, o której jutro będzie i wtedy wszystko pani odbierze." Nie poszłam spytać. wkurzona pojechałam do domu. W piątek pojechałam dla pewności popołudniu. Kiedy pani budowlaniec mnie zobaczyła, dopiero zaczęła drukować naszą zmienioną decyzję. Na podpis i tak musiałam czekać. W końcu podpisał wicewójt. Wychodząc już nawet zła nie byłam, chciało mi się tylko śmiać. Oczywiście decyzja musi się jeszcze uprawomocnić. Na szczęście został nam już tylko tydzień. Pani architekt już dostała te dokumenty. Zaskoczyła mnie pozytywnie, bo nie wzięła pieniędzy za projekt zjazdu. Chce się ostatecznie rozliczyć dopiero, jak już wszystkie dokumenty będą w starostwie. Tylko nie wiem, czy to ostatnie przeprawy z Urzędem Gminy. Ostatnio zorientowali się, że działka zmieniła właścicieli, czyli że my nimi teraz jesteśmy, a nie mają odnotowane w dokumentach mojego męża. Powtarzam jak mantrę: obyśmy się wyrobili do umówionego z murarzem terminu. Czy lipiec może być jeszcze aktualny?